Ze względu na sytuację z pracą postanowiłam wdrożyć program oszczędnościowy.
Benzyna drożeje, więc stwierdziłam, że może lepiej w niektórych sytuacjach
przesiąść się na komunikację miejską. Myli się ten, kto sądzi, że to jest ta
tańsza opcja.
Przekalkulowałam cenę kilometra moim cudownym wehikułem i porównałam
z cenami biletów. O zgrozo! Nie sądziłam, że tyle kosztują! Okazało się, że na fitness
niedaleko domu to jednak taniej i wygodniej samochodem. O zakupach w
supermarkecie za miedzą to już nie wspomnę. Opcja dłuższa, czyli wyprawa do
centrum, teoretycznie powinna się opłacać. Zważywszy ilość linii autobusowych u
mnie pod domem, preferuję dojazd do najbliższego ‘centrum przesiadkowego’, bo
ile wydostać się stąd jest jeszcze całkiem nieźle, to wrócić wieczorem już nie
tak prosto. Autobusy co 20 minut, a bilet czasowy (bo taniej) nie sprzyjają temu. Różnica w kosztach versus komfort i czas… Hmmm… Trudny wybór. Przy obecnej pogodzie biorę opcję
numer dwa.
Dodam, że moje podróże przypadają na tzw. godziny poza
szczytowe, czyli bez korków i ścisku w autobusach. Bo wtedy to już na pewno
wybieram opcję numer dwa.
A władze miasta z uporem maniaka wmawiają nam, że transport
publiczny to tańsza i wygodniejsza alternatywa. Może po drugiej stronie miasta, bo
nie u mnie :-(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz