Z
pewnych względów logistycznych wizyta w Diamond Fund wypadła jako ostatni punkt
mojego programu pobytu w Moskwie. I tak pożegnawszy się z moim kolegą, którego
samolot odlatywał jakieś 3 godziny przed moim, udałam się po raz kolejny na
Kreml.
Muzeum
to budziło moją ciekawość nie ze względu kolekcję brylantów (bo te, to można
sobie teraz w Aparcie obejrzeć), ale na przechowywane tam nieoszlifowane
diamenty, które to chciałam zobaczyć od czasów wykładów z geologii na studiach.
Jak
dumnie głosi angielska ulotka, jest to jedna z 3 najcenniejszych kolekcji na
świecie (dorównują jej tylko skarby koronne Wielkiej Brytanii oraz kolekcja
byłego szacha Iranu), więc nic dziwnego że dostać się tam jest nie lada
wyczynem.
Ponieważ
muzeum mieści się na terenie Kremla, pierwszą przeszkodą do pokonania jest
znaleźć odpowiednie wejście, gdzie nie potrzebny jest bilet ‘na Kreml’ i odstać
w kolejce do kontroli bezpieczeństwa. Jak już zaliczyłam ten punkt, stanęłam w
kolejce do wejścia do budynku, której dzielnie strzegł umundurowany młodzieniec
i wpuszczał może po 2 osoby na 5 minut, więc kolejna kolejka, tym razem w
palącym słońcu, została zaliczona. Jak już po ponad pół godzinnym oczekiwaniu
dostąpiłam szczęścia wpuszczenia do budynku, stanęłam w kolejce po bilet i tu w
końcu moim oczom ukazał się cennik – 500 rubli. ‘Kurczę, mam tylko 450’ –
pomyślałam, ale nie zrażona stoję dalej i pytam czy mogę w euro zapłacić. Pani
mówi, że tak, więc wyciągam banknot, ale jednak okazało się, że nie. Kazała mi
zejść na dół i wyjąć z ‘masziny’. Więc zeszłam. Tam przeszłam przez jakieś
bramki, które trochę mnie zaniepokoiły, ale wtedy głównym celem było znaleźć
‘maszinę’. Dopadłam jej w drugim końcu dość długiego pomieszczenia. Wyjęłam
upragnione ruble. Wracam, a na bramce pani do mnie: bilet! A ja nie mam. Więc
tłumaczę, że właśnie chcę kupić. Ona oczywiście ni w ząb po angielsku nie
rozumie i dalej pyta czy mam bilet. W końcu poprosiłam panią od pamiątek o
tłumaczenie, że ja właśnie zeszłam po gotówkę i wracam na górę i wtedy kupię. A
ona mi na to, że nie. Że muszę wyjść z drugiej strony obejść budynek i wejść,
tak jak poprzednio, czyli odstać kolejne pół godziny w kolejce na palącym
słońcu. O tym, że czas do odlotu zaczął mi się kurczyć niemiłosiernie nie
wspomnę. Nie wiem co ją przekonało: bariera językowa czy moje stanowcze,
wyrażone całym ciałem NIE!!!, ale przepuściła mnie z powrotem na górę. Tam dwie
panie przy ladzie, jedna obsługuje kogoś, więc podchodzę do tej drugiej. NIE,
mam wracać na koniec kolejki.
Kupiłam
w końcu upragniony bilet. Podchodzę do kolejnego umundurowanego młodzieńca, tym
razem przy bramce do wykrywania metali. Okazało się, że nie mogę wejść z
telefonem i aparatem. Gdzie mogę je zostawić? Na dole J Więc jeszcze raz, na szczęście
tym razem uzbrojona w bilet, zeszłam na dół. Przechowalnia sprzętu wartego
kilka tysięcy złotych wygląda tak, że pani szatniarka wkłada twój sprzęt do
plastikowego woreczka, chowa go pod ladą i wydaje ci numerek. Odebrawszy swój,
wróciłam na górę.
Zaznaczę
jeszcze, że do pomieszczeń wystawowych nie da się wejść tak po prostu. Ktoś z
wewnątrz musi je otworzyć, a otwierane są o konkretnych godzinach, ale mnie,
chociaż spóźnioną wpuścili i tak po wielu perypetiach alleluja! WESZŁAM DO
ŚRODKA!!!
W 2
pomieszczeniach, w kilkunastu gablotach prezentuje się dumnie piękna kolekcja
złota, diamentów, rubinów, szafirów, szmaragdów i wszelkiego rodzaju klejnotów.
Zgodnie z ulotką, niektóre z eksponatów są niezwykle cenne, z różnych powodów,
a to ze względu na rozmiar, a to na ilość elementów, a to na związaną z nim
historię. Jednak nikt nie wpadł na pomysł ponumerowania ich, tak więc jeśli nie
jest się obeznanym z biżuterią Romanowów, trzeba zgadywać co jest czym. Swoją
zgadywankę skończyłam przed czasem. Chcę wyjść, ale oczywiście nie mogę. Bo
drzwi się otworzą dopiero za jakiś czas. Po całym dniu chodzenia kręgosłup już
się dawał nie lada we znaki, więc pomyślałam, że chociaż usiądę. Nie ma na
czym? Na tym etapie może być i podłoga. Też nie wolno. Ale na pocieszenie pan
powiedział, że jeszcze adin minutu i w końcu mnie wypuścił.
Co za
emocje!!! Poczułam się jak w filmie Barei ;-)
Dodam,
że nieoszlifowane diamenty wyglądały jak zwykłe szkiełka i trochę się rozczarowałam,
bo wyobrażałam sobie raczej… zwykłe co prawda, ale jednak kamienie, które w
magiczny sposób po odpowiednim cięciu zmieniają się w pełen blasku klejnot.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz