piątek, 26 kwietnia 2013

Kara za grzechy

Już od dłuższego czasu, a mianowicie od kiedy zostałam szczęśliwą posiadaczką czterech kółek, za każdym razem, kiedy mam w planach wieczorne wyjście staję przed iście szekspirowskim dylematem, zaadaptowanym nieco do polskich realiów: pić czy nie pić. W większości przypadków kończy się tak, że przedkładam komfort nad przyjemne uczucie związane z pewną zawartością procentów we krwi.

Tak się złożyło, że ostatnio miałam cykl imprez służbowych i za każdym razem wynik rozważań był jak wyżej, aż do wczoraj...  Stwierdziłam, że przy okazji tej ostatniej napiję się wina, a samochód zostawię na Placu Wilsona (bo tam parkuję co rano, żeby przesiąść się w metro) i rano pojadę do pracy autobusem. 

Stwierdzenie ‘pojadę do pracy autobusem’ jest tutaj mocnym uproszczeniem, bo jednym autobusem z Białołęki, gdzie mieszkam po prostu się nie da, ale .... po kolei.

Otóż wyszłam sobie z domu ok. 7:45. ‘Godzina i 15 minut to na spokojnie zdążę i jeszcze kawę kupię po drodze’  - pomyślałam. Słońce świeci, pogoda fantastyczna, więc spacer do przystanku całkiem przyjemny. Spojrzałam na zegarek – 7:57. ‘Super, za 2 - 3 minuty będzie 527’. Nie wsiadłam więc w 120, które za chwilę przyjechało, a które od biedy też by mi pasowało, tylko jedzie ciut dłużej i potem na skrzyżowaniu przy Wileńskim stoi sporo czasu przy skręcie w Jagiellońską, i jeszcze trzeba przejść przez światła, na co w sumie traci się z 10 minut, a rano ma to niebagatelne znaczenie. Czas mijał, a mojego autobusu nie było. W końcu przyjechał 8:10, czyli według rozkładu to już kolejny, a więc tak zapchany, że wsiąść się do niego nie dało. Odpuściłam sobie jazdę jak sardynka w puszczce, bo ZTM tak fantastycznie układa rozkład, że dwa autobusy, które mają podobną trasę jeżdżą jeden za drugim i 120 powinno zaraz przyjechać. I nie pomyliłam się :-) W środku prawie pusto. Miejsc siedzących do wyboru. Więc nawet zdążyłam otworzyć zeszyt do hiszpańskiego i powtórzyć to i owo przed dzisiejszą lekcją. Po ok. pół godziny wysiadłam przy Dworcu Wileńskim. Zanim przeszłam przez światła do przystanku tramwajowego, odjechały trzy, w tym 18-stka, która mnie najbardziej interesowała, gdyż zatrzymuje się niemal pod drzwiami mojej firmy. To jest jej przewaga nad metrem, od którego muszę dojść kawałek. Ale w sumie jak się policzy czas na zejście do metra, wyjście potem na górę, dojście, to tramwaj wychodzi czasowo na to samo.

Spojrzałam na zegarek. 8:47. ‘Super - pomyślałam. - Właśnie minęła godzina od wyjścia z domu, a ja jeszcze w drodze.' Wsiadłam w pierwszy lepszy tramwaj, żeby podjechać do Placu Bankowego i stamtąd kolejnym tramwajem już do pracy, trzymając się pomysłu, że bez sensu jest się przesiadać w metro. 35-ka podjechała natychmiast, ruszyła Marszałkowską i ... gdzieś w połowie drogi między Senatorską i Królewską... stanęła. Podobnie jak 5 innych tramwajów przed nami. Awaria :-( Motorniczy otworzył drzwi i wypuścił tłum pasażerów na ulicę. ‘Super - pomyślałam po raz kolejny. - Czym stąd można pojechać dalej?' Dwa autobusy, których trasa prowadzi tym odcinkiem Marszałkowskiej właśnie odjechały, ale i tak mi nie pasowały. Ostatnia opcja to metro Świętokrzyska, więc chcąc nie chcąc ruszyłam na piechotę. Wysiadłam na Politechnice, czyli tam gdzie zwykle, doszłam ten kawałek od metra, kupując po drodze kawę w Latawcu (bo już 5 minut mnie przecież nie zbawi, a że to mój prawie codzienny rytuał, to w takim dniu nie mogłam z niego zrezygnować) i tak o 9: 25, czyli po 1 godzinie i 40 minutach dotarłam do pracy.

A jaki morał z tej bajki? ;-) Przynajmniej 3:
1. każda niezdrowa przyjemność okupiona jest konsekwencjami :-(
2. komunikacja publiczna to jednak porażka i nikt mnie nie przekona, żeby zrezygnować z samochodu na rzecz transportu miejskiego, chyba że się doczekamy sieci metra jak w cywilizowanych stolicach :-)
3. w kwestii ‘pić czy nie pić’, lepiej nie pić i mieć samochód pod domem :-)

Jak dobrze, że w przszłym tygodniu długi weekend i puste ulice w Warszawie :-)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz