Już od dłuższego
czasu, a mianowicie od kiedy zostałam szczęśliwą posiadaczką czterech kółek, za
każdym razem, kiedy mam w planach wieczorne wyjście staję przed iście szekspirowskim
dylematem, zaadaptowanym nieco do polskich realiów: pić czy nie pić. W większości
przypadków kończy się tak, że przedkładam komfort nad przyjemne uczucie
związane z pewną zawartością procentów we krwi.
Tak się złożyło,
że ostatnio miałam cykl imprez służbowych i za każdym razem wynik rozważań był
jak wyżej, aż do wczoraj...
Stwierdziłam, że przy okazji tej ostatniej napiję się wina, a samochód
zostawię na Placu Wilsona (bo tam parkuję co rano, żeby przesiąść się w metro) i rano pojadę do pracy autobusem.
Stwierdzenie ‘pojadę
do pracy autobusem’ jest tutaj mocnym uproszczeniem, bo jednym autobusem z Białołęki,
gdzie mieszkam po prostu się nie da, ale .... po kolei.
Otóż wyszłam
sobie z domu ok. 7:45. ‘Godzina i 15 minut to na spokojnie zdążę i jeszcze kawę
kupię po drodze’ - pomyślałam. Słońce świeci,
pogoda fantastyczna, więc spacer do przystanku całkiem przyjemny. Spojrzałam na
zegarek – 7:57. ‘Super, za 2 - 3 minuty będzie 527’. Nie wsiadłam więc w 120,
które za chwilę przyjechało, a które od biedy też by mi pasowało, tylko jedzie
ciut dłużej i potem na skrzyżowaniu przy Wileńskim stoi sporo czasu przy
skręcie w Jagiellońską, i jeszcze trzeba przejść przez światła, na co w sumie
traci się z 10 minut, a rano ma to niebagatelne znaczenie. Czas mijał, a mojego
autobusu nie było. W końcu przyjechał 8:10, czyli według rozkładu to już
kolejny, a więc tak zapchany, że wsiąść się do niego nie dało. Odpuściłam sobie
jazdę jak sardynka w puszczce, bo ZTM tak fantastycznie układa rozkład, że dwa
autobusy, które mają podobną trasę jeżdżą jeden za drugim i 120 powinno zaraz
przyjechać. I nie pomyliłam się :-) W środku prawie pusto. Miejsc siedzących do
wyboru. Więc nawet zdążyłam otworzyć zeszyt do hiszpańskiego i powtórzyć to i
owo przed dzisiejszą lekcją. Po ok. pół godziny wysiadłam przy Dworcu Wileńskim.
Zanim przeszłam przez światła do przystanku tramwajowego, odjechały trzy, w tym
18-stka, która mnie najbardziej interesowała, gdyż zatrzymuje się niemal pod
drzwiami mojej firmy. To jest jej przewaga nad metrem, od którego muszę dojść
kawałek. Ale w sumie jak się policzy czas na zejście do metra, wyjście potem na
górę, dojście, to tramwaj wychodzi czasowo na to samo.
Spojrzałam na
zegarek. 8:47. ‘Super - pomyślałam. - Właśnie minęła godzina od wyjścia z domu, a
ja jeszcze w drodze.' Wsiadłam w pierwszy lepszy tramwaj, żeby podjechać do
Placu Bankowego i stamtąd kolejnym tramwajem już do pracy, trzymając się
pomysłu, że bez sensu jest się przesiadać w metro. 35-ka podjechała natychmiast,
ruszyła Marszałkowską i ... gdzieś w połowie drogi między Senatorską i
Królewską... stanęła. Podobnie jak 5 innych tramwajów przed nami. Awaria :-( Motorniczy otworzył drzwi i wypuścił tłum
pasażerów na ulicę. ‘Super - pomyślałam po raz kolejny. - Czym stąd można pojechać
dalej?' Dwa autobusy, których trasa prowadzi tym odcinkiem Marszałkowskiej
właśnie odjechały, ale i tak mi nie pasowały. Ostatnia opcja to metro Świętokrzyska,
więc chcąc nie chcąc ruszyłam na piechotę. Wysiadłam na Politechnice, czyli tam
gdzie zwykle, doszłam ten kawałek od metra, kupując po drodze kawę w Latawcu
(bo już 5 minut mnie przecież nie zbawi, a że to mój prawie codzienny rytuał, to w takim dniu nie mogłam z niego zrezygnować) i tak o 9: 25, czyli po 1 godzinie i 40 minutach
dotarłam do pracy.
A jaki morał z
tej bajki? ;-) Przynajmniej 3:
1. każda niezdrowa przyjemność
okupiona jest konsekwencjami :-(
2. komunikacja publiczna
to jednak porażka i nikt mnie nie przekona, żeby zrezygnować z samochodu na
rzecz transportu miejskiego, chyba że się doczekamy sieci metra jak w
cywilizowanych stolicach :-)
3. w kwestii ‘pić
czy nie pić’, lepiej nie pić i mieć samochód pod domem :-)
Jak dobrze, że w
przszłym tygodniu długi weekend i puste ulice w Warszawie :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz