sobota, 2 marca 2013

Pwrót do domu z dreszczykiem



Niestety, pobyt w Barcelonie nie mógł trwać wiecznie, a szkoda :-(

I tak po porannych zakupach na targu La Boquería (o czym było już tutaj >>> Grzech obżarstwa w ruinach klasztoru) przyszedł czas, kiedy należało udać się na lotnisko. Wróciłyśmy do hotelu po walizki i pojechałyśmy na stację, skąd co pół godziny odchodzą pociągi na El Prat. Akurat następny był za 12 minut. ‘Całe szczęście’ – pomyślałam, bo gdyby właśnie nam uciekł, to kolejnym mogłybyśmy nie zdążyć. Lekki stres na tą chwilę mnie opuścił. Oczywiście wolałam nie wspominać o tym Vicky i Cristinie. W końcu jako organizator wyjazdu powinnam była wziąć zapas czasowy. Ale ten drobny incydent wydał się śmieszny w porównaniu z tym, co miało miejsce później.

Dotarłyśmy na lotnisko jako jedne z ostatnich, stanęłyśmy w kolejce i w dobrych humorach cierpliwie odczekałyśmy swoje. Podeszłyśmy do stanowiska, podałyśmy dowody i… Pani szuka, szuka, szuka… Ludzie, którzy stali za na nami odprawili się w międzyczasie przy sąsiednim stanowisku, a my nadal czekałyśmy. W końcu pani zapytała koleżanki, czy może jej pomóc, bo ma 3 dziewczyny o tym samym nazwisku i 2 widzi, a 3ciej nie może znaleźć. Poczułam, że robi mi sie gorąco. ‘Spróbuj po imieniu’ – poradziła koleżanka. Sprawdziła i nic. To spróbuj tak, a potem jeszcze inaczej – brzmiały kolejne rady, ale nadal nic. Panie sobie wymieniały spostrzeżenia, nieświadome tego, że ja wszystko rozumiem i powoli zawiązuje mi się supełek w żołądku. Vicky i Cristina beztrosko sobie czekały na karty pokładowe, a ja w końcu zapytałam, czy jest jakiś problem. Na co pani mi odpowiedziała, że nie ma mojej rezerwacji. I w tym momencie mój mózg świadomy różnych wcześniejszych przygód podróżniczych, zaczął podpowiadać kolejne wizje:

- czy aby na pewno kupiłam bilet na ten dzień?,

- może trzeba było coś potwierdzić, a ja tego nie zrobiłam,

- może dostałam maila z informacją, że coś jest nie tak, ale go zlekceważyłam,

- i co najgorsze, nie ma dla mnie miejsca w samolocie.

Panie zaczęły gdzieś dzwonić. Zapytały czy mam bilet. Okazało się, że mam tylko potwierdzenie rezerwacji. W końcu Vicky i Cristina się zorientowały się, że coś jest nie tak. Po kolejnym telefonie poproszono mnie o numer rezerwacji, a napiecie rosło. Po kilku kolejnych telefonach sprawa się wyjaśniła. Owszem jest taka rezerwacja, tylko nie została załadowana do systemu, więc trzeba ją od początku wprowadzić. Po niemal pół godzinnym oczekiwaniu dostałyśmy upragnione karty pokładowe i prawie biegiem ruszyłyśmy przez terminal, który do małych nie należy, żeby zdążyć do samolotu, który oczywiście stał przy prawie ostatnim 'gejcie'. Niestety, na zakupy na lotnisku już nie starczyło czasu :-(

Na koniec tylko Cristina podsumowała, że w sumie gdyby ktoś miał nie polecieć, to dobrze, że trafiłoby na mnie, a nie na którąś z nich, bo ja bym sobie jakoś poradziła :-)